Wywiad z ks. prof. Lucjanem Balterem SAC
Michał Siennicki SAC: Gdzie rodziło się Księdza powołanie kapłańskie? Pamiętamy słynne słowa JPII, który mówił o Wadowicach, że tutaj się wszystko zaczęło. Jak dla ks. Lucjana Baltera wygląda początek przygody z kapłaństwem?
Lucjan Balter SAC: Kapłaństwo rodziło się w Wilnie w młodym wieku, kiedy byłem ministrantem, zaraz po pierwszej komunii świętej, do której przystąpiłem mając 6 lat. Jako mały ministrant chciałem być Jezuitą. W parafii Niepokalanego Poczęcia w Wilnie na Zwierzyńcu duszpasterzowali księża diecezjalni, ale chciałem być Jezuitą, chociaż nigdy jeszcze w tym czasie żadnego Jezuity nie spotkałem. Chciałem pójść do gimnazjum Jezuitów, o którym coś usłyszałem (choć do żadnej szkoły nie chodziłem), i następnie zostać zakonnikiem. Mama jednak chciała, bym był inżynierem. Okazało się, że te plany miały się rozwiązać inaczej.
Po wojnie trafiłem wraz z Mamą do Radomia (na Młodzianów). Tam (w latach 46-48) zapoznałem się z Pallotynami. Drogi Opatrzności doprowadziły do poznania pallotyńskiej wspólnoty i tak trafiłem na Kopiec k./Wadowic (lata 48-52), skąd wychowawcy chcieli mnie niejednokrotnie wyrzucić (tak przynajmniej mi mówili), bo za bardzo nie pasowałem do ich wyobrażeń o mnie. Kiedy miałem już pójść do nowicjatu, Rektor miejscowy tłumaczył mi przez dobre dwie godziny, że się nie nadaje. Jednak musiano poważnie się mylić, bo ci, o których mówiono i co do których Przełożeni byli pewni, że się nadają, nie zgłosili się do nowicjatu (mam tu na myśli zwłaszcza M. Pyrgla, któremu podarowano nawet sutannę – jeszcze na Kopcu, a potem wysłano z Ząbkowic Śl. jednego z kolegów na poszukiwanie tej „zguby”, która jednak gdzieś znikła). Natomiast Balter znalazł się ostatecznie w nowicjacie i czuł się tam zawsze „na miejscu” – jak u siebie w domu.
Takie były moje początki od Wilna przez Radom i Kopiec i dalej do Ołtarzewa.
MS: Czy pamięta Ksiądz Profesor swój obrazek prymicyjny i co na nim Ksiądz wypisał? Czy słowa na nim zawarte jakoś towarzyszyły Księdzu na drodze kapłańskiej?
LB: Hasłem, które towarzyszyło mi przez całe seminarium, są słowa Jezusa z Ewangelii św. Jana. „Na świecie doznacie ucisku, ale nie lękajcie się: Jam zwyciężył świat”. Cała Ewangelia Jana mnie zachwycała, jednak to zdanie najbardziej. W czasie Seminarium nastawiałem się na nasilające się coraz bardziej wówczas prześladowanie Kościoła i czekałem na najgorsze. Już na Kopcu zabrano w 1948 r. prawa państwowe naszemu liceum, później w 1949 r. ziemię i ogród, które nas utrzymywały. Takie wyraźne prześladowanie Kościoła stopniowo się nasilało. Zlikwidowano przecież zakony w Czechosłowacji; bałem się więc represji, które przyjdą na Polskę.
Słowa Jezusa były jednak mocniejsze. Ta myśl towarzyszyła mi cały czas. Najważniejszy jest jednak ten wers, że Jezus zwyciężył świat. A Kościół ma być prześladowany i jeśli nie jest prześladowany, to nie jest tak naprawdę Kościołem Chrystusowym. Jak Chrystus cierpiał, tak i Kościół musi cierpieć. Bo nie jest uczeń nad swojego Mistrza.
MS: Słyszy się wiele o księżach, którzy porzucają Chrystusowe kapłaństwo, czynią to także wybitni Teologowie: czy przez te 50 lat spotkały Księdza takie trudności, w których pojawiała się myśl o odejściu?
LB: Nie, nigdy nawet na moment o czymś takim nie myślałem. Ale zaraz po święceniach spotykałem się z faktami załamań i kryzysów wśród księży. Przypuszczam, że odejścia chłopców-kolegów z Kopca, a potem z nowicjatu i Seminarium, czasem nagłe i niespodziewane, przygotowywały mnie stopniowo do takiej rzeczywistości. Niemałym szokiem było dla mnie to, że po ósmej klasie odeszło z Kopca ponad 20. chłopców, przeważnie – jak sądzę – za naukę, ale chyba nie tylko. Nie wiem, ile takich dobrych, być może, powołań zostało zmarnowanych (przez wychowawców). Już od nowicjatu wiedziałem, że różnie bywa z wytrwaniem. Z Seminarium odchodzili także starsi i młodsi koledzy. Nie dziwiły mnie z biegiem czasu niektóre odejścia, choć bywały i takie, które bulwersowały. Zresztą ani wszyscy chłopcy na Kopcu lub w nowicjacie, ani też niektórzy przynajmniej wychowawcy nie byli idealni. Bulwersowały mnie zwłaszcza sytuacje, kiedy widać było problem, a mimo to przełożeni nie reagowali. Czasem można było – tak myślałem – kogoś uratować i ocalić przed odejściem. Zwłaszcza gdy chodzi o kolegów kursowych, którzy się łamali w pierwszych latach kapłaństwa.
Gdy chodzi natomiast o mnie samego, to chociaż prawie nic nie układało się według moich wcześniejszych górnolotnych marzeń (nawet na studia kulowskie poszedłem kierując się jedynie posłuszeństwem), to nigdy ani przez moment nie pomyślałem o porzuceniu kapłaństwa. Niekiedy czułem, że kryje się za tym jakaś potężna modlitwa (może mojej Mamy) w mojej intencji. Albowiem te bardzo bolesne niekiedy odejścia jeszcze bardziej mnie umacniały wewnętrznie i uczyły otwartości na niepojętą Wolę Bożą, która mnie prowadzi „swoimi ścieżkami”.
MS: Jeden z wybitnych polskich teologów, niestety już były ksiądz, racje odejścia uzasadniał źle rozumianym posłuszeństwem w Kościele. Jako bardzo niezależny w poglądach teolog, w jaki sposób Ksiądz przeżywał ten szczególny wymiar kapłańskiego życia. Wymiar posłuszeństwa: czym on jest w Księdza życiu.
LB: Kiedyś w zakonach obowiązywało ślepe posłuszeństwo; jednak ja nigdy z tym się nie spotkałem. Na Kopcu uczono mnie, że posłuszeństwo ma być rozumne. Już w pierwszym roku naszej formacji na Kopcu mówiono nam o tzw. ideale osobistym: kim chcę lub mam być w swoim życiu! W samym odkrywaniu ideału osobistego posłuszeństwo jest istotne. Owszem, posłuszeństwo prowadzi czasem do tego, że trudno jest realizować własne plany. Trzeba być elastycznym. W Seminarium podejmowałem wiele inicjatyw. Za czasów rektorstwa ks. J. Wróbla, który „ćwiczył” kleryków w posłuszeństwie, uczyłem się także takiego „dyspozycyjnego” posłuszeństwa. Dowiedziałem się później, że przełożeni widzieli tę moją dyspozycyjność. Jednak zdarzały się przypadki, kiedy nie zgadzałem się z przełożonymi i wprost im o tym mówiłem.
MS: Można zarzucić wielu Profesorom, że nie zrealizowali się jako kapłani, bo siedzenie w książkach i praca naukowa nie wymaga święceń. Czy nie widzi Ksiądz pewnego napięcia między tymi wymiarami życia? I czy czuje się Ksiądz spełniony jako kapłan?
LB: Wcale nie czuje się naukowcem, chciałem być bowiem rekolekcjonistą, misjonarzem ludowym. Nie umiałem mówić jako małe dziecko i potem. Nie byłem „wygadany”. Chcąc zostać rekolekcjonistą, odprawiałem codziennie w tej intencji przez długie lata Drogę Krzyżową i miałem nadzieję, że to moje wielkie pragnienie się spełni. W pierwszym roku kapłaństwa pozostawiono mnie w Ołtarzewie, abym zrobił państwowa maturę w Warszawie: miałem wówczas czas na kapłańska pracę. W Lublinie, na studiach, też pracowałem jako kapłan i prowadziłem nawet rekolekcje. Kiedy jednak po raz pierwszy (w pierwszym roku studiów) stanąłem na ambonie jako rekolekcjonista (wielkopostny), odczułem wewnętrznie, że to nie jest moje powołanie! Przeprowadziłem te i kolejne rekolekcje do końca, ale czułem, że nie o to chodzi w moim życiu.
Św. Paweł pisze: „Bóg nie posłał mnie chrzcić, ale nauczać”. To ciekawe, bo przecież mówi się na ogół, że sakramenty są najważniejsze w pracy kapłańskiej. Są jednak takie funkcje, w których mnie nikt nie zastąpi, a są i takie, w których każdy może mnie zastąpić. Nie widzę konfliktu między kapłaństwem i byciem profesorem. Co ważniejsze? Ważniejsze jest to, co trzeba wykonać i co jest konieczne.
MS: Jaki był i jest Księdza ideał Kapłana? Czy jest jakaś postać, na której Ksiądz Profesor się wzorował czy może nadal wzoruje?
LB: Wzoruję się, albo raczej się uczę, na wielu przymiotach różnych ludzi. Przez pierwsze lata kapłaństwa dużo wędrowałem i spotykałem wielu księży. Widziałem negatywy. ale w większości bardzo pozytywne także cechy. Uczyłem się duszpasterzowania u wielu różnych proboszczów, choć może najwięcej nauczył mnie znakomity proboszcz w parafii Garbatka, śp. ks. Józef Kuropieska. Przez całe studia lubelskie (6 lat) uczyłem się wciąż od innych kapłanów pracy i życia w Kościele.
MS: W swoim życiu spotkał Ksiądz wielu wybitnych ludzi jak: Jan Paweł II, kard. Ratzinger, kard. Balthasar, ks. Granat, ks. Słomkowski i wielu wielu innych. Jak Oni wpłynęli na kapłańskie życie, które Ksiądz wiedzie? A może ktoś inny wyżej nie wymieniony wywarł większy wpływ?
LB: Największy wpływ na moje życie miał ks. Michał Kordecki SAC, mój ojciec duchowny przez 4 lata w Seminarium. Był moim mistrzem w czasie, kiedy kształtowało się moje życie kapłańskie. Nie wyobrażałem sobie innego ojca duchownego. Był on, jak to się mówi, człowiekiem do „tańca i Różańca”. Grał z nami w piłkę, umiał być na co dzień na luzie i jednocześnie był bardzo wymagający od siebie. Był człowiekiem z polotem, ale bardzo stanowczym. Był misjonarzem ludowym, artystą i fascynującym nas wielu człowiekiem. Przeprowadził ponad 1000 rekolekcji w swoim życiu. Głosił po 9 konferencji dziennie podczas rekolekcji przed święceniami. Człowiek niezłomny, wymagający i jednocześnie łagodny w konfesjonale.
Jeśli chodzi o profesorów, to ks. Słomkowski, którego poznałem w Ołtarzewie, kiedy przyszedł do naszego Seminarium po trzech lat komunistycznego więzienia. Człowiek o zniszczonym zdrowiu i zniszczonej całkowicie sutannie. Ołtarzew dawał mu możliwość dojścia do siebie. Był człowiekiem, który zawsze mówi prawdę: nie potrafił jej ukryć i wrażał to wprost. Jako profesor i były rektor KUL był niezwykle krytyczny wobec słabej teologii.
Zaimponował mi również ks. Granat w Lublinie, choć nie obyło się bez nieporozumień. Był człowiekiem, który uśmiechał się do wykładanej przez siebie Teologii. Wykładał ją z radością i z pasterskimi jej zastosowaniami.
Kard. K. Wojtyła znany mi był jako szef Komisji Episkopatu ds. Nauki; bywałem u niego na konferencjach i sympozjach. Znaliśmy się z różnych wydarzeń, ale kontakt ten był raczej rzeczowy, problemowy, a nie czysto osobisty.
MS: Co uważa Ksiądz Profesor za największe swoje osiągnięcie, swego rodzaju sukces ?
LB: To, że udało mi się w myśleniu niektórych ludzi coś przestawić, zmienić choć trochę liturgię w Polsce. To, co robiłem, robiłem z przekonaniem. Niech inni to oceniają. Niczego nie było z mojej własnej inicjatywy. Praca na ATK, habilitacja, wcześniej studia – to sprawa innych ludzi, przełożonych, współbraci. Nad tym wszystkim czuwała Opatrzność. Wielokrotnie starałem się na polecenie Przełożonych o studia za granicą, jednak nigdy nie otrzymałem paszportu i pozwolenia na wyjazd, co teraz odczytuję jako Boże zrządzenie. W niczym nie było mojej własnej woli.
MS: Jakie przesłanie chciałby Ksiądz dać młodym ludziom, którzy dopiero wchodzą na drogę przygody kapłańskiej? Co jest najważniejsze w dobrym przeżywaniu kapłaństwa?
LB: Wierność swojemu powołaniu. Wierność przyrzeczeniom. Przede wszystkim wierność Bogu i sobie.
MS: Dużo mówi się o kryzysie powołań i kryzysie tożsamości kapłańskiej: czy można pokusić się o jakąś receptę na taki stan rzeczy?
LB: Bóg daje tyle, na ile jest potrzeba. Kiedy jest nadmiar lub niedomiar, jest źle. Tu coś widzę i czegoś do końca nie widzę. Kiedyś prorokowano, że szybko spadnie ilość powołań, ale przyszedł Jan Paweł II i wszystko się odwróciło. Nastąpił niespodziewany wzrost powołań.
Niewyrobienie religijne doprowadziło do spadku powołań. Ja osobiście liczę na Boga. Jezus mówi, by prosić Pana żniwa o posłanie robotników na żniwo. Pallotti miał przed oczyma świat cały. Ks. Słomkowski gotów był zostać pallotynem głównie dlatego, że urzekała go otwartość Pallottiego i nasza na innych. Mówił nam, jako klerykom, wyraźnie o tym w Ołtarzewie. Razi mnie przeto wprowadzone u nas w ostatnich latach modlenie się tylko o powołania dla pallotyńskiej wspólnoty. Trzeba myśleć o Kościele, całym Kościele, a nie tylko o swoim podwórku. Coś się tu zepsuło. Bywają obecnie i tacy, którzy myślą, że Pallotiego i ZAK dopiero oni tak naprawdę odkryli, a przecież w przeszłości żywy był wciąż charyzmat i rozwijało się dzieło Pallottiego, a życie nasze dokonywało się według tego, co chciał Pallotti. Prośmy o powołania dla Kościoła, nie tylko do SAC.
MS: Jakie jest Księdza największe marzenie?
LB: Dawniej chciałem być świętym kanonizowanym, ale teraz już nie chcę tego. Gdy byłem dzieckiem, Świętych się czciło. Dopiero potem uświadomiłem sobie, że nie są oni bezczynni, nie zażywają w niebie „wiecznego odpoczynku”, bo ludzie nie dają im spokoju: Antoni musi wciąż szukać rzeczy zagubionych – i to na całym świecie, Florian ma gasić pożary, i każdy ma jakieś własne zajęcie! – Raziło mnie zawsze przeciętniactwo. Ks. Kordecki podkreślał, że trzeba wysoko mierzyć. Obyś był zimny albo gorący. Średniactwo jest złe. Nie zawsze można to zrealizować, bo okoliczności są niesprzyjające. Ale mierzyć trzeba…